sobota, 2 stycznia 2010

idź do: Dzień 3 - Chania i Kissamos

Dzień 2 - Iraklio

Zasięgnąwszy informacji poprzedniego wieczoru, ok. godziny 9.15 wyruszyłyśmy na spotkanie jedynego autobusu podążającego do stolicy wyspy
- Iraklio, który przejeżdża koło naszej wioski ok. 9.45 (pozostałe trzeba łapać stojąc na poboczu ruchliwej drogi narodowej - National Road, a i tak nie ma gwarancji, że się zatrzymają).

Autobus trzeba było "łapać" na drodze, obok sąsiedniego Hotelu "Angel".

Z Lygaria do Iraklio jedzie się ok. 25 minut. Autobusy sieci KTEL prowadzone są przeważnie przez młodych Greków o wyglądzie Ricky'ego Martina, wyluzowanym sposobie bycia, popijających frappe ze styropianowego kubka ze słomką (byłam zachwycona).

W Iraklio wysiada się na głównym dworcu autobusowym koło portu i idzie 5 minut do starego portu, gdzie zaczyna się centrum.

Na pierwszym planie 16-wieczny stary port, wybudowany przez Wenecjan, który przez 22 lata bronił się skutecznie przed Turkami, aby następnie stać się tureckim więzieniem dla kreteńskich rebeliantów; w tle nowy port, skąd odpływają promy i katamarany np. na Santorini.

Weneckie mury portowe w Iraklio (godz. 10:10 rano, grzeje jak diabli).

Pozaglądałyśmy trochę w wykusze...

Połaziłyśmy po śliskich kamieniach...

Podpatrzyłyśmy trochę życia portowego...

...po czym zagłębiłyśmy się w ruchliwy deptak 25 Avgoustou prowadzący od portu w górę, w poszukiwaniu taniego auta do wynajęcia oraz biletów promowych na Santorini.

Iraklio, ulica 25 Avgoustou, kościół św. Tytusa, wybudowany po wyzwoleniu Krety w 961 roku, będący kolejno kościołem katolickim, meczetem, zniszczonym przez pożar w 1554 roku i trzęsienie ziemi w 1856, odbudowywanym dwukrotnie. Od 1925 r. świątynia prawosławna.

Udało się wynająć małe, białe Seicento za przyzwoitą cenę 150 EUR za tydzień w sympatycznej sieci wynajmu aut Kosmos (gdzie zdradziwszy, że znam niemiecki, angielski i hiszpański otrzymałam entuzjastyczną ofertę pracy, którą jednak z powodu braku prawa jazdy, musiałam niestety odrzucić) oraz ustalić cenę katamaranu na Santorini i z powrotem. Z powodu braku miejsc w dniach, które planowałyśmy, wyprawę na Santorini przełożyłyśmy na przyszły tydzień, na sam koniec pobytu, innymi słowy, na deser.

Pochodziłyśmy jeszcze po targu na barwnej uliczce "1866", obejrzałyśmy słynną fontannę Morosiniego, weneckiego gubernatora Krety, wybudowaną w 1628 roku (niestety nic szczególnego, w dodatku otoczona przez ciasno ustawione stoliki tawern i kawiarni), w jakiejś cichej, bocznej uliczce wypiłyśmy pierwszą frappe na ziemi greckiej (ja) i sok ze świeżych pomarańczy (K.)...

... po czym wykończone upałem i zniechęcone wątpliwym urokiem stolicy Krety, wróciłyśmy jednym z licznych autobusów powrotnych do naszej wioski.

Nie miałyśmy ochoty na - podobno (a pod koniec pobytu miałyśmy okazję potwierdzić to przekonanie) mocno przereklamowane Knossos ani na Muzeum Archeologiczne (niesłusznie, bo jak się potem okazało, mieści naprawdę niezwykłe eksponaty). Był to dopiero pierwszy dzień w tak piekielnej temperaturze, aklimatyzować się trzeba powoli...

Trzeba było zaplanować od nowa trasy (po przesunięciu, jakiemu uległa wycieczka na Santorini) i zaczekać na autko, które miało nam być podstawione wieczorem do hotelu. Wieczór spędziłyśmy przy basenie, czytając przywiezione przez K. zaległe "Polityki".

Samochód przywiozła nam sympatyczna Polka ze Śląska pracująca od dawna na wyspie. Hurra! W końcu środek lokomocji, bo już zaczęłam się czuć trochę klaustrofobicznie na tym odludziu.

Pani z biura wynajmu aut stanowczo odradzała nam wycieczkę drogą lądową na lagunę Balos, co było od dawna ustalonym, wręcz priorytetowym punktem naszej wycieczki. Jest to bardzo trudna, szutrowa droga, którą "prawie nikt nie jeździ" i na której - jak można było wyczytać na niektórych forach w sieci - łatwo zepsuć podwozie, przebić opony albo spaść w przepaść. Pani przekonywała, że nie da rady, że tylko jeepem, żebyśmy popłynęły statkiem rejsowym... K., kierowca naszej wycieczki grzecznie potakiwała, ja złapałam doła, bo nie tak sobie wyobrażałam wizytę w najpiękniejszej zatoce Krety (w towarzystwie 200 innych turystów ze statku)...

Po odjeździe Pani, popatrzyłam z desperacją na K., a ona na to: "Co Ty! Jedziemy!"

Bardzo ważne jest, aby na towarzysza podróży wybrać sobie kogoś, kto się niczego nie boi. :-)

Już w ciemnościach pojechałyśmy jeszcze na plażę w Lygaria (dość długa, wąska, przy niej kilka tawern i sklepów), a w drodze powrotnej K. uczyła się ruszać pod górkę, co jest podstawową umiejętnością na Krecie...

Tego wieczora niezrównana pizza speciale + feta + domowe wino również nas skusiła...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy