Zdaje się, że znowu wstałyśmy wcześnie... Tego dnia miałyśmy wrócić do naszej stałej bazy w Lygaria, zwiedzając po drodze Rethymno. Pogoda trochę się zepsuła, zachmurzyło się, ochłodziło, dobrze, że wzięłam z domu klamerki i poprzedniego wieczoru przypięłam na balkonie nasze ręczniki (turystyczne ręczniki szybkoschnące, polecam... zajmują bardzo mało miejsca), bo inaczej wędrowałyby już gdzieś po Morzu Śródziemnym, taki był wiatr...
Dojechałyśmy do Rethymno i nawet przejechałyśmy przez którąś z głównych ulic, ale było tak zimno i padał deszcz, że zdecydowałyśmy się gonić słońce (wyglądało, że na południu jest jaśniejsze niebo).
Trochę pobłądziłyśmy przy wyjeździe z Rethymno, trudno trafić na zjazd na Agia Galini (brak jakiegokolwiek oznakowania). Potem przegapiłyśmy zjazd do minojskiego cmentarzyska w Armeni (standard na Krecie: grecka tablica schowana w krzakach, angielska - ZA skrętem, w jeszcze większych krzakach).
Trasa zrobiła się bardzo widowiskowa. Przed Asomatos, w okolicach wąwozu Kourtaliotis krajobraz robi się księżycowy, imponujące skały z każdej strony. Miałyśmy ochotę zejść na dół wąwozu, ale wiał tak przenikliwie zimny wiatr, kiedy wysiadłyśmy z autka, że zrezygnowałyśmy z tego pomysłu i pomknęłyśmy (dobre słowo - przy tych zakrętach i mokrej drodze - z prędkością jakichś 40-50km/h) w kierunku klasztoru Preveli.
Po zakupieniu kawy i ciastek w kafejko-sklepie obok klasztoru udałyśmy się w drogę powrotną, cel: Spili, wioska z - podobno - najsmaczniejszą wodą na wyspie.
W drodze do górnego klasztoru Preveli mija się dolny klasztor Kato Preveli - niestety był zamknięty dla zwiedzających. Za to zaraz za nim, w drodze powrotnej, przeżyłyśmy drugi na Krecie moment grozy - śliska nawierzchnia i gołe opony zafundowały nam dość spektakularny poślizg i hamowanie gdzieś tak z 10 centymetrów przed skałą wznoszącą się po lewej stronie drogi...
W ulewnym deszczu (który jednakowoż w pewnym momencie został za nami) dotarłyśmy do Spili.
Woda faktycznie bardzo dobra -chociaż z butelki smakowała trochę pomarańczowo - ale może to przez tę butelkę po fancie... ;-). Można było też pić prosto z głowy lwa.
W drodze do Matali zatrzymałyśmy się na chwilę w Festos. I nareszcie słońce.
W Matali było tak dużo ludzi, autokarów, sklepów i ciał smażących się na plaży, że nawet nie zrobiłyśmy żadnego zdjęcia i szybko stamtąd uciekłyśmy. Może szkoda, potem się dowiedziałam, że po drugiej stronie tej podziurawinej skały jest fajna plaża i fantastyczny widok z góry.
W drodze do Lygarii znowu lunął deszcz. W hotelu ubrałyśmy, kto co miał - dżinsy albo dresy i spędziłyśmy ten zimny wieczór planując jutrzejszą wyprawę na wschód Krety (ambitny plan miał obejmować Eloundę, Agios Nikolaos, plażę Vai, Kritsę i płaskowyż Lassithi - dopiero w praktyce okazało się, jak daleko jest Vai...), a poza tym w sumie mało rozrywkowo:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz