sobota, 2 stycznia 2010

idź do: Dzień 4 - Balos

Dzień 3 - Chania i Kissamos

6:00 rano - w drogę na zachód Krety!

New National Road wymiata - prosta, dobra droga, z prawej cały czas morze...

Po jakichś ponad 2 godzinach dojechałyśmy do Chanii i, odczytując z trudem greckie nazwy ulic na niebieskich tabliczkach (prowadził nas niezawodny - w przeciwieństwie do map drogowych Krety - przewodnik Lonely Planet), do dużego, bezpłatnego parkingu nad prawie samą wodą, w pobliżu miejsca, gdzie zaczynają się weneckie mury (znowu).


Trzeba było zjeść jakieś śniadanie... (suchy już nieco chleb, trochę pomidorów i, o ile pamiętam, rogale "7 days" przywiezione jeszcze z Polski - straszliwie zgniecione, ale nie wpływało to na smak...).

Sprzęt gotowy...

A ja musiałam ruszyć na poszukiwanie kawy.

Niestety wszystko było jeszcze zamknięte (pamiętać następnym razem: zabierać termos z kawą...), więc pochodziłyśmy trochę po porcie (weneckim, oczywiście).

Co nie dziwne, było potwornie gorąco.

Potem dowiedziałyśmy się od miejscowych, że był to najgorętszy dzień od wielu dni, a Chania jest najgorętszym miejscem na Krecie... (w tle dwie starsze panie - Polki, za chwilę będą nam robić zdjęcie z wenecką latarnią morską).

Łowienie na żyłkę.

Gorąco! Bez kapelusza ani rusz.

Oto i latarnia morska (dwóch starszych pań z Polski nikt nie uczył kadrowania i używania zoomu).

Port w Chanii - widać Meczet Janczarów.

W końcu trzeba było zejść z tej patelni i schować się na trochę w cieniu...

Wybrałyśmy knajpę, gdzie siedzieli sami miejscowi i od szczerbatej właścicielki dostałyśmy strasznie mocną frappe (ja) i świeżo wyciskany sok pomarańczowy (K.)

Cień! W tle rozmowy miejscowych. Jak się można domyślić - rozumiałyśmy, delikatnie mówiąc, niewiele.

Powoli zaczynał się robić ruch...

A ponieważ chciałyśmy dzisiaj dojechać do Kissamos-Kasteli - miejsca naszego noclegu przez następne 4 dni, trzeba było wstawać, jeśli chciałyśmy pochodzić trochę po Chanii.

Standardowy dla stolicy zachodniej Krety obrazek.

Znowu słońce razi w oczy...

Jakby Włochy...?

Można sobie było kupić coś "oryginalnego", tu...

Albo tu...

Albo tu.

Te małe uliczki są naprawdę urokliwe.

Zwłaszcza te boczne.

I podwórka.

Coś mi to przypomina (Sewilla?)


Bardzo spodobał mi się kolor włosów tej pani... i jej sposób spędzania wolnego czasu.

Na suchej Krecie trzeba dbać o roślinność...



Sklepy, sklepiki, sklepiczki...


Raj dla posiadających nadmiar waluty w portfelu... Ale oko też cieszy...

Cień!

Gorąco i niebiesko - kwintesencja wysp greckich?

I znowu roślinność.

Takimi uliczkami...

...dotarłyśmy do sklepu, gdzie sympatyczny właściciel pokazał nam chyba ze sto obrazów i obrazków... Żaden nie był jednak wystarczająco mało kiczowaty (tzn, te co były, były bardzo drogie).

- Can I smoke here? - Of course, it's a free country! We do what we want!

Zagubione w niemożebnym upale...

...usiadłyśmy w końcu na zewnątrz jednej z restauracji (gdzie do zewnętrznych ścian budynku przymocowane były wentylatory chłodzące gości). Świeży sok pomarańczowy okazał się potrzebny nawet mnie.

Nadszedł czas na spróbowanie tradycyjnych potraw greckich: souvlaki czyli po prostu szaszłyki z górą frytek, moussaka, czyli zapiekanka z bakłażanów, pomidorów, mielonego mięsa i białego sosu i rewelacyjne tsatsiki. Potem przekonałyśmy się, że w każdej restauracji tsatsiki smakują inaczej, a te w Chanii były niepowtarzalnie najlepsze (dużo ogórków i czosnku). Gęsty jogurt z drobinkami czegoś zielonego, który podawany jest w wielu miejscach, to zwykłe pójście po linii najmniejszego oporu.

Krętymi uliczkami wróciłyśmy spacerkiem do naszego parkingu.

Ludzie kąpią się, gdzie się da.

Wsiadłyśmy do pieca, czyli naszego stojącego cały dzień w palącym słońcu seicento (o dziwo, nikt nie ukradł naszych walizek) i zaczęłyśmy przebijać się przez ruchliwe ulice Chanii (nigdy nie byłam w Mexico City, ale myślę, że można wskazać pewne podobieństwa) aby wskoczyć na New National Road, mającą nas zaprowadzić do Kissamos-Kastelli, 50 km na zachód od Chanii.

New National Road prowadzi prościusieńko, północnym wybrzeżem ze wschodu na zachód (albo odwrotnie). Nie zawsze jest jednak prosto ją znaleźć...

Każda z trzech map Krety jakie posiadałyśmy, mówiła co innego, tablice przy drodze - no cóż, bez komentarza. Jak się trafi niechcący na Old National Road, i nie znajdzie odpowiedniego odbicia na New, jedzie się mijając liczne miejscowości wczasowe po drodze i uważając na łażących wszędzie turystów i Greków.

Jak się niewłaściwie odbije w lewo, w poszukiwaniu Nowej Drogi Narodowej, można znaleźć się w głębi lądu, w małej wiosce, gdzie grupa siedzących w przydrożnej tawernie Greków płci męskiej może momentalnie podwyższyć znacząco twoje poczucie zagrożenia.

Panowie okazali się jednak bardzo mili i łamanym angielskim pokierowali nas z powrotem... do Old National Road.

W okolicy Kolymbari nieco się zagubiłyśmy, a jedynymi osobami, które mogłyśmy zapytać o drogę, byli nie znający angielskiego robotnicy budujący domy czy też hotele...

W końcu, pobłądziwszy trochę, jednak dojechałyśmy do Kissamos, a tam od razu dojrzałyśmy w oddali po prawej upatrzony wcześniej w przewodniku, znajdujący się nad samym morzem, hotel Galini Beach.

Po krótkich negocjacjach cenowym z sympatycznym, mówiącym biegle po angielsku, właścicielem (które nic nie dały: 40 euro za noc i koniec), ulokowałyśmy się w naszym pokoju, a tam niewyobrażalne luksusy: duża łazienka z ciepłą wodą, toaleta, do której MOŻNA wrzucać papier toaletowy, klimatyzacja w pokoju w cenie, TV (tylko greckie kanały, ale amerykańska "Niania" wieczorem leciała w oryginale, z greckimi napisami), balkon, lodówka, wygodne łóżka i - jak się okazało nazajutrz - pokój sprzątany codziennie.

Widok z balkonu na sąsiedni hotel "Kissamos Palace - Sunny Bay", który widziałyśmy wcześniej w folderze naszego biura podróży (a nad basenem oczywiście sami Polacy).

I jeszcze jeden widok z balkonu.

Z hotelu było bezpośrednie wyjście na plażę typu: szary piach i dużo kamieni...

I jeszcze więcej kamieni.

Spacer po nabrzeżu zaprowadził nas do zagłębia tawern...

A następnie do centrum tego naprawdę małego miasteczka, z jedną główną ulicą, gdzie kupiłyśmy trochę owoców (słodziutkie winogrona, pomarańcze, przepyszne brzoskwinie), popytałyśmy w dwóch lokalnych biurach podróży o ceny wycieczek zorganizowanych do wąwozu Samaria (po czym zdecydowałyśmy jechać na własną rękę), popodziwiałyśmy siedzących przy stolikach na ulicy Greków, którzy podziwiali nas, porozmawiałyśmy trochę z Polką pracującą w miejscowym biurze wynajmu aut.

- Jak się mieszka na Krecie?
- No jak się mieszka, normalnie! Nawet gorzej, bo gorąco!


Przepiękne Kissamos o zachodzie słońca (i świadectwa kunsztu tamtejszych architektów).

Za nami morze, przed nami góry, a pomiędzy - ugory.

Popularny środek lokomocji a za krzaczorami nasz hotel.

Potem jeszcze namówiłam K., żeby "skoczyć" na "pobliską" plażę Falassarna, znajdującą się podobno 15 minut drogi samochodem od Kissamos.
Zmierzchało, a gdy w końcu pokonałyśmy strasznie krętą drogę prowadzącą w dół na tę jedną z największych na Krecie piaszczystych plaż (znowu pytając o drogę jakichś robotników mówiących tylko po francusku - 1, 5 roku nauki swego czasu nie poszło w las), było już całkiem ciemno i niewiele zobaczyłyśmy z tej przepięknej podobno plaży. Powrót w kompletnych ciemnościach był trochę straszny, bo o mało się znowu nie zgubiłyśmy...
W miasteczku wrzuciłyśmy na ruszt choriatiki, czyli wiejską sałatkę, czyli grecką sałatkę, a na deser dostałyśmy śmietano-jogurcik z kandyzowną wisienką.

Nocne życie nad basenem w hotelu obok.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy