New National Road wymiata - prosta, dobra droga, z prawej cały czas morze...
Po jakichś ponad 2 godzinach dojechałyśmy do Chanii i, odczytując z trudem greckie nazwy ulic na niebieskich tabliczkach (prowadził nas niezawodny - w przeciwieństwie do map drogowych Krety - przewodnik Lonely Planet), do dużego, bezpłatnego parkingu nad prawie samą wodą, w pobliżu miejsca, gdzie zaczynają się weneckie mury (znowu).
Trzeba było zjeść jakieś śniadanie... (suchy już nieco chleb, trochę pomidorów i, o ile pamiętam, rogale "7 days" przywiezione jeszcze z Polski - straszliwie zgniecione, ale nie wpływało to na smak...).
Niestety wszystko było jeszcze zamknięte (pamiętać następnym razem: zabierać termos z kawą...), więc pochodziłyśmy trochę po porcie (weneckim, oczywiście).
Sklepy, sklepiki, sklepiczki...
Raj dla posiadających nadmiar waluty w portfelu... Ale oko też cieszy...
Cień!
Gorąco i niebiesko - kwintesencja wysp greckich?
I znowu roślinność.
Takimi uliczkami...
...dotarłyśmy do sklepu, gdzie sympatyczny właściciel pokazał nam chyba ze sto obrazów i obrazków... Żaden nie był jednak wystarczająco mało kiczowaty (tzn, te co były, były bardzo drogie).
- Can I smoke here? - Of course, it's a free country! We do what we want!
Zagubione w niemożebnym upale...
...usiadłyśmy w końcu na zewnątrz jednej z restauracji (gdzie do zewnętrznych ścian budynku przymocowane były wentylatory chłodzące gości). Świeży sok pomarańczowy okazał się potrzebny nawet mnie.
Nadszedł czas na spróbowanie tradycyjnych potraw greckich: souvlaki czyli po prostu szaszłyki z górą frytek, moussaka, czyli zapiekanka z bakłażanów, pomidorów, mielonego mięsa i białego sosu i rewelacyjne tsatsiki. Potem przekonałyśmy się, że w każdej restauracji tsatsiki smakują inaczej, a te w Chanii były niepowtarzalnie najlepsze (dużo ogórków i czosnku). Gęsty jogurt z drobinkami czegoś zielonego, który podawany jest w wielu miejscach, to zwykłe pójście po linii najmniejszego oporu.
Krętymi uliczkami wróciłyśmy spacerkiem do naszego parkingu.
Ludzie kąpią się, gdzie się da.
Wsiadłyśmy do pieca, czyli naszego stojącego cały dzień w palącym słońcu seicento (o dziwo, nikt nie ukradł naszych walizek) i zaczęłyśmy przebijać się przez ruchliwe ulice Chanii (nigdy nie byłam w Mexico City, ale myślę, że można wskazać pewne podobieństwa) aby wskoczyć na New National Road, mającą nas zaprowadzić do Kissamos-Kastelli, 50 km na zachód od Chanii.
- Can I smoke here? - Of course, it's a free country! We do what we want!
Nadszedł czas na spróbowanie tradycyjnych potraw greckich: souvlaki czyli po prostu szaszłyki z górą frytek, moussaka, czyli zapiekanka z bakłażanów, pomidorów, mielonego mięsa i białego sosu i rewelacyjne tsatsiki. Potem przekonałyśmy się, że w każdej restauracji tsatsiki smakują inaczej, a te w Chanii były niepowtarzalnie najlepsze (dużo ogórków i czosnku). Gęsty jogurt z drobinkami czegoś zielonego, który podawany jest w wielu miejscach, to zwykłe pójście po linii najmniejszego oporu.
Krętymi uliczkami wróciłyśmy spacerkiem do naszego parkingu.
Wsiadłyśmy do pieca, czyli naszego stojącego cały dzień w palącym słońcu seicento (o dziwo, nikt nie ukradł naszych walizek) i zaczęłyśmy przebijać się przez ruchliwe ulice Chanii (nigdy nie byłam w Mexico City, ale myślę, że można wskazać pewne podobieństwa) aby wskoczyć na New National Road, mającą nas zaprowadzić do Kissamos-Kastelli, 50 km na zachód od Chanii.
New National Road prowadzi prościusieńko, północnym wybrzeżem ze wschodu na zachód (albo odwrotnie). Nie zawsze jest jednak prosto ją znaleźć...
Każda z trzech map Krety jakie posiadałyśmy, mówiła co innego, tablice przy drodze - no cóż, bez komentarza. Jak się trafi niechcący na Old National Road, i nie znajdzie odpowiedniego odbicia na New, jedzie się mijając liczne miejscowości wczasowe po drodze i uważając na łażących wszędzie turystów i Greków.
Jak się niewłaściwie odbije w lewo, w poszukiwaniu Nowej Drogi Narodowej, można znaleźć się w głębi lądu, w małej wiosce, gdzie grupa siedzących w przydrożnej tawernie Greków płci męskiej może momentalnie podwyższyć znacząco twoje poczucie zagrożenia.
Panowie okazali się jednak bardzo mili i łamanym angielskim pokierowali nas z powrotem... do Old National Road.
W okolicy Kolymbari nieco się zagubiłyśmy, a jedynymi osobami, które mogłyśmy zapytać o drogę, byli nie znający angielskiego robotnicy budujący domy czy też hotele...
W końcu, pobłądziwszy trochę, jednak dojechałyśmy do Kissamos, a tam od razu dojrzałyśmy w oddali po prawej upatrzony wcześniej w przewodniku, znajdujący się nad samym morzem, hotel Galini Beach.
Po krótkich negocjacjach cenowym z sympatycznym, mówiącym biegle po angielsku, właścicielem (które nic nie dały: 40 euro za noc i koniec), ulokowałyśmy się w naszym pokoju, a tam niewyobrażalne luksusy: duża łazienka z ciepłą wodą, toaleta, do której MOŻNA wrzucać papier toaletowy, klimatyzacja w pokoju w cenie, TV (tylko greckie kanały, ale amerykańska "Niania" wieczorem leciała w oryginale, z greckimi napisami), balkon, lodówka, wygodne łóżka i - jak się okazało nazajutrz - pokój sprzątany codziennie.
- Jak się mieszka na Krecie?
- No jak się mieszka, normalnie! Nawet gorzej, bo gorąco!
Potem jeszcze namówiłam K., żeby "skoczyć" na "pobliską" plażę Falassarna, znajdującą się podobno 15 minut drogi samochodem od Kissamos.
Zmierzchało, a gdy w końcu pokonałyśmy strasznie krętą drogę prowadzącą w dół na tę jedną z największych na Krecie piaszczystych plaż (znowu pytając o drogę jakichś robotników mówiących tylko po francusku - 1, 5 roku nauki swego czasu nie poszło w las), było już całkiem ciemno i niewiele zobaczyłyśmy z tej przepięknej podobno plaży. Powrót w kompletnych ciemnościach był trochę straszny, bo o mało się znowu nie zgubiłyśmy...
W miasteczku wrzuciłyśmy na ruszt choriatiki, czyli wiejską sałatkę, czyli grecką sałatkę, a na deser dostałyśmy śmietano-jogurcik z kandyzowną wisienką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz