sobota, 16 stycznia 2010

idź do: Dzień 6 - wąwóz Samaria

Dzień 5 - Elafonissi, Hrysoskalitissa, Paleochora, Koutsomatados

Bez śniadania, wczesnym rankiem, tup tup tup do naszego samochodziku i w drogę.
W tę stronę wybrałyśmy trasę z Kissamos wzdłuż wybrzeża zachodniego, z zamiarem powrotu drugą stroną regionu Innahorion, którą jeżdżą autobusy KTEL.

Po jakimś czasie skręciłyśmy na plażę w Sfinari, naiwnie szukając jakiejś otwartej knajpy, gdzie mogłybyśmy zjeść śniadanie. Oczywiście wszystko było jeszcze zamknięte. Turyści na Krecie, o ile wstają tak wcześnie, jedzą śniadanie w swoich hotelach...

Plaża w Sfinari, jakoś przed 8:00 rano.

Takie miejsca, kiedy nie ma jeszcze ludzi, mają swój urok... Nawet kiedy burczy w brzuchu...

No nic, dalej w drogę, która zaczynała się robić coraz bardziej kręta, ale ruch na niej był znikomy. Wjechałyśmy w góry i region Innahorion, słynący z kasztanów, uprawy oliwek i produkcji miodu, zwłaszcza tymiankowego i szałwiowego. Mijałyśmy wyludnione jeszcze o tej porze wioski przyczepione do zielonych wzgórz, czasem jakaś babinka szła gdzieś poboczem górskiej drogi (po bułki?), czasem stado kóz papatrzyło na nas smutnym wzrokiem.

Dotarłyśmy do wioski Kambos, gdzie zobaczyłysmy obiecujący taras ze stolikami.

Może tu nam dadzą jeść? Po kilku minutach pojawił się właściciel i jego żona i w końcu mogłysmy zamówić śniadanie: neska (oczywiście z pianką), dżem, twarożek, ciasto i niestety trochę starszawy chlebek (tej pani nie chciało się iść rano po świeże bułki). Poprosiłyśmy jeszcze o pomidory: zostały podane z oliwą i posypane bardzo grubą solą.

Ale widoki fajowe.

A, jeszcze sok był.

Kambos o poranku.

Najedzone pojechałyśmy dalej, fantastyczną, niezwykle widowiskową drogą, w tempie żółwim, bo zakręty i przepaście były... Zielone wnętrze górskiego regionu Innahorion to również pełno kościółków z małymi cmentarzykami. Wszystko było jeszcze wyludnione, ale w którejś z wiosek trafiłyśmy na punkt sprzedaży miodu - dziadek jednak miał drogo i nie chciał się targować.

Po kilkunastu kilometrach znowu trzeba było się zatrzymać, bo widoki były cudne.


Tak wygląda zachodnie wybrzeże Krety.

Była knajpka i drewniany taras widokowy, ale zamknięta.

Słońce, poranny wiaterek, a za mną po prostu Morze Śródziemne.

W końcu, trochę później, niż zamierzałyśmy, bo już po godzinie 9.00 dotarłyśmy na plażę Elafonissi i na prawie pustym jeszcze parkingu wskoczyłyśmy w kostiumy kąpielowe. Wyspę Elafonissi dzieli od plaży pas ok. 50 m głębokiej najwyżej do pasa wody. A ta woda... cieplutka, przezroczysto-turkusowa, mmm...

Następny, po Balos, raj na ziemi.


Wyspa Elafonissi, w tle górki, przez które tutaj dotarłyśmy.

Endemiczna roślinność. Wyspa jest jednym z najcenniejszych przyrodniczo miejsc w Europie i jest objęta unijnym programem Natura 2000. Spotkać tu można m.in. żółwie morskie (niestety, nie miałyśmy tego szczęścia, ale może to i lepiej dla żółwi).

Pochlapałyśmy się trochę w turkusowej wodzie w jednej z zatoczek wyspy, a małe rybki gryzły nas w łydki (serio).


Naprawdę bajecznie - woda jak marzenie.


Chciałyśmy obejść całą wyspę, a potem pojechać jeszcze na południe do Paleochory, więc trzeba było w końcu wyjść z wody...

... i połazić trochę po kamieniach...

Słońce fajnie grzało. A jaszczurki to lubią.

Piasek parzył w stopy. Te kwiatki wyrastające z piasku - coś ślicznego.

Lubię te środziemnomorskie roślinki.

Weszłyśmy na najwyższy punkt wyspy.

A tam kapliczka.

Otwarta?

Otwarta.

Obeszłyśmy całą wyspę dookoła (jest specjalna, wyznaczona palikami trasa). Żal było stamtąd odjeżdżać, zwłaszcza, że na wyspie prawie nikogo nie było, a na plaży, tej "lądowej", zrobił się w tym czasie tłum.

Niedaleko laguny Elafonissi, na skale nad samym morzem znajduje się klasztor Moni Hrysoskalitissas.



Klasztor słynie ze "złotego schodka", który dał mu nazwę; jest to ostatni z 98 stopni prowadzących na dziedziniec, ale mogą go zobaczyć tylko ci naprawdę wierzący... Klasztor ma ponad tysiąc lat. Jak wiele innych na Krecie, był schronieniem dla walczących z niemiecką okupacją podczas II wojny światowej.

Kościół pochodzi z końca XIX w.

Na dole było trochę śmieci, ale się wykadrowało.


Widok z izby klasztornej.

I pomieszczenie służące jako tajna szkółka, podczas panowania tureckiego.

Następnie chciałyśmy pojechać nad Morze Libijskie - do Paleochory, ale chcąc oszczędzić nasze biedne autko nie wybrałyśmy jakiejś podejrzanej (i wyglądającej na mocno szutrową) drogi na skróty tylko cofnęłyśmy się nieco główną drogą i zatrzymałyśmy na lanczyk w Elos, centrum kasztanowego handlu.

Przy czym wykazałyśmy się nonkomformizmem i z dwóch dużych restauracji po przeciwnych stronach ulicy, wybrałyśmy tę, w której większość stolików była pusta - Kamares Cafe & Restaurant. W tej drugiej było bardzo tłoczno.

Wszystko było b. smaczne, w dodatku pracujący tam student politologii z Aten, Jorgos, zabawiał nas rozmową (pytając np. czy jestem dużo starszą siostrą K., no dzięki, ale i tak dobrze, że nie spytał, czy jestem jej matką). Trochę się skarżył, że miejscowi to dziwni ludzie, pewnie przez to, że bogaci (oliwki). Zdradził nam ile zarabia przy tej wakacyjnej pracy (ok. tysiąc euro miesięcznie). Wzbudził naszą sympatię, więc głośno zchwycałysmy się jedzeniem, gdy jakaś (amerykańska na oko) para, wysiadła z samochodu i nie mogła się zdecydować, na którą stronę ulicy się udać na obiad... (Zadziałało).

Godny polecenia "greek pie with cheese and honey", czyli naleśnik z serem, polany miodem. Pytałam się Jorgosa, czyj pomnik tam stoi, nie wiedział dokładnie, ale jakiś miejscowy bohater.

Do tego, wiadomo, choriatiki i świeży chleb. Do tego, wiadomo, frappe i świeżo wyciskany sok pomarańczowy.

Przewodnik mówił, że w Elos są resztki akweduktu, który kiedyś sprowadzał wodę z gór do miejscowego młyna, ale nie udało nam się go znaleźć (zwłaszcza, że nie szukałyśmy długo, bo bałyśmy się, że nie zdążymy przed zmrokiem do Paleochory i z poworotem do Kissamos).

W drodze do Paleochory, zatrzymałyśmy się po upominki dla bliskich (ten miód z okolic Elos sama zjadłam, taki dobry) - z tą panią dało się trochę utargować (ale tylko trochę).

Gdzieś tam po drodze... w pewnym momencie... hamulec odmówił posłuszeństwa... miałyśmy już przed oczami nasze całe życia, bo stało się to na stromej i krętej drodze w dół. Na szczęście była to tylko chwilowa niedyspozycja, ale trzeba było się zatrzymać i głęboko pooddychać świeżym powietrzem przez chwilę (wśród wrzasku cykad). A potem co? Byłyśmy gdzieś w środku Krety - trzeba było jechać...

Kościół przy drodze. W każdym nagrobku ołtarzyk ze zdjęciem, lampką i sztucznym kwiatkiem.

Wokół fantastyczne góry. I to światło...

A w Paleochorze...

Jest Morze Libijskie w kolorze ciemno niebieskim, widok z cypla na południowe wybrzeże Krety, które bardzo się różni ukształtowaniem terenu od tego północnego i... nic więcej.

W czasie naszego pobytu, nie widziałyśmy chyba brzydszego miasteczka. Przy czym dość niesamowite było to, jak współistnieją tam dwie rzeczywistości: ta komercyjna, kiczowata, turystyczna i ta miejscowa, z babciami ubranymi na czarno, siedzącymi na tkanych (ręcznie?) chodnikach rozłożonych na pobielonych murkach przed domami, zaraz obok sklepów sprzedających maski do nurkowania i różowe płetwy.

Jedyny ładny widok w Paleochorze?

Kościół z wieżą jak jakiś koszmarny tort nasączony ajerkoniakiem.

Za kościołem są ruiny 13-wiecznego zamku weneckiego (jak większość ruin na Krecie to po prostu fundamenty i trochę kamieni), z których można popatrzeć na długą plażę po zachodniej stronie półwyspu, na którym leży Paleochora, na bezkres Morza Libijskiego i góry ciągnące się na wschód dalej do miejscowości Sougia i jeszcze dalej...
Chyba kiedyś jeszcze wrócę do Paleochory, ale tylko po to, żeby odbyć kilkugodzinny spacer nabrzeżną ścieżką do Sougia, to musi być fantastyczna trasa.

Ok. 18-tej ruszyłyśmy w drogę powrotną do Kissamos.
Droga nie dla bojaźliwych.

Wąwóz Koutsomatados.

Niewiarygodny widok.

Po prawej widać tunel, przez który właśnie przejechałyśmy.

Niestety nie było czasu zejść w dół (na Kreci zawsze na coś braknie czasu...).

W Kissamos skusiłyśmy się na kolację w centrum miasteczka, w tawernie wskazanej przez poznanego wcześniej Polaka (Zbychu, Stefan, Wiesiek, ... ? sorry stary, ale nie pamiętam Twojego imienia!), gdzie zjadłyśmy okropny, niedosmażony, tłusty gyros (ale i tak byłeś sympatyczny, Zbychu :-) ). Na szczęście pomógł nam piesek. Za to fresh orange juice był bardzo dobry...

Pytałyśmy Zbycha, o czym ci Grecy tak rozprawiają, siedząc całymi dniami w tych swoich kefenionach. Tajemnica została rozpracowana: o oliwkach i cenie fety.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy