czwartek, 21 stycznia 2010

idź do: Dzień 9 - Lassithi, Anogia, Margarites, Moni Arkadi

Dzień 8 - Wschód Krety

Wyjazd 7.10 (już się przyzwyczaiłam).


Elounda o poranku.

Elounda bardzo lubi brytyjskich turystów. Wszędzie można było dostać "full english breakfast".

Plaża w Eloundzie.

W oddali widać wyspę trędowatych - Spinalongę.

Śniadanie w Eloundzie.

Eloundzki kot.

Przejechałyśmy przez Agios Nikolaos - nawet nie wysiadłyśmy z samochodu. Straszny tłok i brak miejsca do parkowania. Na Krecie jest wiele miejsc wartych zobaczenia (i pewnie w ciągu najbliższych dziesięciu wyjazdów wszystkich nie dam rady zobaczyć), ale Agios Nikolaos do nich nie należy.

Potem jechałyśmy baaaardzo długo. Zatoka Mirambellou (dosł. "piękny widok"), faktycznie jest piękna, z zawieszonej wysoko trasy, którą podążałyśmy, w porannym słońcu.

Wschód Krety to dużo zieleni, jakby trochę mniej miasteczek, a jak już, to takie dość wyludnione, chociaż było też kilka typowych turystycznych po drodze (Hersonissos, Malia, Sitia). Im dalej na wschód, tym bardziej dziko. Ale też dużo się buduje, nowe drogi, estakady na zboczach gór...

Całą wieczność zajęło nam dojechanie do Vai - jedynego miejsca w Europie z gajem palmowym.
Wdrapałyśmy się na skałki (po których łaziło pełno francuskich turystów - udało się ich przegonić na chwilę i zrobić zdjęcie).

Gaj palmowy ciągnie się za plażą jeszcze kawałek w głąb lądu.

Kamerzysta w czarnych slipach wszedł mi w kadr, niestety.

Morze Libijskie, jak zwykle, bardzo niebieskie.

Były i palmy z bliska.

Jednak bardziej od plaży w Vai zainteresował nas znajdujący się parę kilometrów dalej wschodni kraniec Krety, który w pewnym momencie zamienia się w wąziutki pas lądu:

A po obu stronach woda.

Następnie droga znika za wzgórzami ale dalej jechać nie wolno.

Ale nas korciło.

Umierałyśmy z ciekawości, co tam jest... Dopiero po powrocie wyszperałam, że za tymi górkami jest baza radarowa NATO (coś podobnego z resztą było do przewidzenia...).

A w drodze powrotnej, przy skręcie na Vai, zrobiłysmy małe zakupy, przy pobliskiej plantacji bananów. Były też owoce kaktusa (bez smaku) i pepino - małe, beżowe, w czarno-fioletowe paski (przypominające trochę w smaku melona).

Droga powrotna z tego końca świata trwała bardzo długo. Miałyśmy w planach Kritsę i kościół Panagia Kera, z jego najświetniejszymi na Krecie bizantyjskimi freskami. Tylko kto by pomyślał, że otwarty jest tylko do 15.00? Dojechałyśmy przed czwartą.

W Kritsa zjadłyśmy smażone pierożki nadziewane fetą (czymże by innym) i połaziłyśmy po sklepikach (Kritsa słynie z tkactwa i hafciarstwa). O tej porze nie było już tam prawie turystów i może przez to nie mogłyśmy się odpędzić od sprzedawców atakujących nas swoimi obrusami i szydełkowanymi chustami.

Mało z tych rzeczy wyglądało na ręczną robotę... A sprzedawcy byli dość agresywni, zwłaszcza jedna pani, której spojrzenia, kiedy zrozumiała, że nic nie kupimy, nie mogę do dzisiaj zapomnieć. Cały czas się boję, że jej klątwa zacznie działać.

Kupiłysmy za to oliwę z Kritsy, o wyjątkowo niskiej kwasowości, w sklepiku prowadzonym przez Polkę. Oliwa podobno była przepyszna (moja siostra jadła, to wie)...

Było już za późno na Lassithi, który musiałyśmy przenieść na inny dzień...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy