czwartek, 21 stycznia 2010

idź do: Dzień 10 - deszcz

Dzień 9 - Lassithi, Anogia, Margarites, Eleftherna, Moni Arkadi

Wczesnym rankiem skoro świt...
gdzieś za Hersonissos a przed Malią odbicie w prawo na Lasithi Plateau. Jedziemy, jedziemy, same góry, gdzie ten płaskowyż?

Kolejny raz zachwycałyśmy się jednak pustymi o tej porze drogami.

W końcu dotarłyśmy gdzieś bardzo wysoko i zaparkowałyśmy pod Homo Sapiens Museum.

Bardzo dziwne miejsce, oczywiście jeszcze nikogo nie było. Bardzo dziwne eksponaty, z jeszcze dziwniejszymi podpisami stały na zewnątrz, odkryte były też półki na zewnątrz budynku z wyrobami ceramicznymi (z informacją, że obiekt jest monitorowany). Generalnie miejsce trochę straszne. Ale fajny widoczek w dół:

Zimno było.

Nie jest łatwo poruszać się po Lassithi, tj. często miałyśmy wątpliwości, czy dobrze jedziemy. Przewodnik jedno, mapa drugie, a tablice przy drodze jeszcze coś innego.

Płaskowyż Lasithi jest położony 900 nad poziomem morza i był żyznym miejscem upraw od czasów minojskich, a rosną tam m.in. takie smakołyki jak gruszki, jabłka i migdały. w 17. wieku Wenecjanie wybudowali tam 20 000 żelaznych wiatraków, ze skrzydłami z białego płótna.

Jakoś tak musiało to wyglądać. Zdjęcie z http://www.lagreca-dmc.com/. Teraz pozostało już tylko trochę smutnych kikutów.

Jechałyśmy tak dookoła płaskowyżu, przejeżdżając przez wioski i wioseczki. Chciałyśmy dojechać do Psyhro, gdzie znajduje się jaskinia Zeusa (Dikti). W pewnym momencie pytałyśmy miejscową ludność ("Psyhro? Psyhro?" - ale Pani mówiła tylko po grecku i nie wiedziała, co mamy na myśli. Jak odjechałyśmy kawałek, zobaczyłyśmy, że stoi ona pod tablicą ze strzałką i napisem: Psyhro...).

Pod wejściem na górę Zeusa zaparkowałyśmy pod dużą tawerną i ruszyłyśmy długą, wyłożoną kamieniami ścieżką stromo pod górę.

Po drodze do jaskini Zeusa (trochę się zmachałyśmy).

Widok na Lasithi.

Przed wejściem do jaskini kasowali za wstęp, próbowałyśmy tak dla sportu przekonać panią, że jesteśmy studentkami i należy nam się bilet ulgowy, tylko zapomniałyśmy legitymacji (przy czym K. tak dobrze zagrała rozczarowanie, że zapomniałam jej legitymacji, że naprawdę poczułam się winna), pani chyba nie uwierzyła ale nie miała za bardzo jak wydać i musiała policzyć taniej...

W jaskini było ślisko, mokro i nie wolno było robić zdjęć.

Plus wczesnego wstawania: nie było też innych turystów (ani nikogo, kto by pilnował, czy nie robimy zdjęć).

Jak ktoś nie chciał na pieszo, to mógł wjechać na górę na osiołku.

Kolejny plus wczesnego wstawania - gdy odjeżdżałyśmy z parkingu, gość kasujący opłatę za parkowanie dopiero się rozstawiał ze swoim stoliczkiem.

Pod górą Zeusa można było sobie kupić Zeusa naturalnej wielkości (ewentualnie Dyskobola).

Po objechaniu Lasithi dookoła, ruszyłysmy z powrotem do Iraklio. Tamże umówiłyśmy się na oddanie samochodu na wieczór, kupiłyśmy bilety na Santorini w biurze podróży zaraz przy starym porcie, a ja kupiłam frappe-to-go i ruszyłyśmy znowu na zachód, w stronę okolic Retymno.

Oczywiście, znowu pokićkały nam się zjazdy (a naprawdę nie jesteśmy głupie, tylko te ich oznakowania...) i pobłądziłyśmy trochę po przedmieściach stolicy Krety. W końcu trafiłyśmy na National Road, a stamtąd już łatwo na skręt na Anogię.

Anogia to wioska partyzantów i bojowego ducha, ze swoją dramatyczną historią z czasów II Wojny Światowej. Na ulicach pełno brodatych mężczyzn, o groźnym spojrzeniu, którzy jednak uśmiechają się wyrozumiale i przepuszczają uprzejmie na wąskich uliczkach, zastawionych czarnymi pick-up'ami.

Anogia.

Górna Anogia.


Anogia słynie z urządzanych tu hucznych wesel, gdzie tradycją są tańce z bronią w ręku i spontaniczne strzelanie z tejże. Zjadłyśmy stek wieprzowy w jednej z knajp, gdzie na ścianach wisiały zdjęcia z wesela właściciela - piękna panna młoda w sukni, tańcząca z kałasznikowem w ręce...

Następnym przystankiem było Margarites - miasteczko garncarzy.

Wyludnione Margarites po południu.

Fantazyjny balkon z drzewem. W Margarites w końcu kupiłam piękne kubki z Krety (bez kiczowatych obrazków i napisów). Kosztowały w granicach 3,5 - 4 euro (te kiczowate w innych miastach nawet do 15 euro).

Dalej droga prowadziła do Eleftherny.

Eleftherna. Tutaj bardzo chciałyśmy zwiedzić pozostałości z antycznego rzymskiego miasta.

Owce z Eleftherny.
Niestety, przypałętał się bardzo dziwny pan, który bardzo chciał nas oprowadzić po dawnych rzymskich cysternach. Ponieważ nie było innych ludzi, nie odważyłyśmy się na tę wycieczkę z nim, bojąc się, że mogłaby się okazać ostatnią.

Ostatnim punktem planu był klasztor Moni Arkadi, bardzo ważne miejsce dla Kreteńczyków.

Klasztor z zewnątrz.

I dziedziniec z kościołem.

W 1886 r. wybuchło na Krecie powstanie przeciw tureckiemu panowaniu. Klasztor dał schronienie powstańcom i okolicznym mieszkańcom, po jakimś czasie jednak musiał się poddać i w obliczu rzezi, którą rozpoczęli Turcy, miejscowi wysadzili w powietrze klasztorną prochownię, zabijając zarówno siebie, jak i napastników. Podobno przeżyła tylko jedna dziewczynka.









Tego dnia po powrocie do hotelu (niestety nie starczyło czasu na Rethymno), oddałyśmy samochód (pani z wypożyczalni Kosmos przyjechała po niego). Wieczór spędziłyśmy oczywiście w hotelowej restauracji nad basenem, jako, że nasz pokój nie bardzo się nadawał do spędzania w nim czasu.

Następnego dnia miałyśmy w planach cały dzień opalania nad basenem plus jakiś spacer po okolicy, może do Agia Pelagia... Ach, jak życie często weryfikuje nasze plany...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy