Wczesnym rankiem skoro świt... gdzieś za Hersonissos a przed Malią odbicie w prawo na Lasithi Plateau. Jedziemy, jedziemy, same góry, gdzie ten płaskowyż?
Kolejny raz zachwycałyśmy się jednak pustymi o tej porze drogami.
W końcu dotarłyśmy gdzieś bardzo wysoko i zaparkowałyśmy pod Homo Sapiens Museum.
Bardzo dziwne miejsce, oczywiście jeszcze nikogo nie było. Bardzo dziwne eksponaty, z jeszcze dziwniejszymi podpisami stały na zewnątrz, odkryte były też półki na zewnątrz budynku z wyrobami ceramicznymi (z informacją, że obiekt jest monitorowany). Generalnie miejsce trochę straszne. Ale fajny widoczek w dół:

Jechałyśmy tak dookoła płaskowyżu, przejeżdżając przez wioski i wioseczki. Chciałyśmy dojechać do Psyhro, gdzie znajduje się jaskinia Zeusa (Dikti). W pewnym momencie pytałyśmy miejscową ludność ("Psyhro? Psyhro?" - ale Pani mówiła tylko po grecku i nie wiedziała, co mamy na myśli. Jak odjechałyśmy kawałek, zobaczyłyśmy, że stoi ona pod tablicą ze strzałką i napisem: Psyhro...).
Pod wejściem na górę Zeusa zaparkowałyśmy pod dużą tawerną i ruszyłyśmy długą, wyłożoną kamieniami ścieżką stromo pod górę.
Przed wejściem do jaskini kasowali za wstęp, próbowałyśmy tak dla sportu przekonać panią, że jesteśmy studentkami i należy nam się bilet ulgowy, tylko zapomniałyśmy legitymacji (przy czym K. tak dobrze zagrała rozczarowanie, że zapomniałam jej legitymacji, że naprawdę poczułam się winna), pani chyba nie uwierzyła ale nie miała za bardzo jak wydać i musiała policzyć taniej...
Kolejny plus wczesnego wstawania - gdy odjeżdżałyśmy z parkingu, gość kasujący opłatę za parkowanie dopiero się rozstawiał ze swoim stoliczkiem.
Po objechaniu Lasithi dookoła, ruszyłysmy z powrotem do Iraklio. Tamże umówiłyśmy się na oddanie samochodu na wieczór, kupiłyśmy bilety na Santorini w biurze podróży zaraz przy starym porcie, a ja kupiłam frappe-to-go i ruszyłyśmy znowu na zachód, w stronę okolic Retymno.
Oczywiście, znowu pokićkały nam się zjazdy (a naprawdę nie jesteśmy głupie, tylko te ich oznakowania...) i pobłądziłyśmy trochę po przedmieściach stolicy Krety. W końcu trafiłyśmy na National Road, a stamtąd już łatwo na skręt na Anogię.
Anogia to wioska partyzantów i bojowego ducha, ze swoją dramatyczną historią z czasów II Wojny Światowej. Na ulicach pełno brodatych mężczyzn, o groźnym spojrzeniu, którzy jednak uśmiechają się wyrozumiale i przepuszczają uprzejmie na wąskich uliczkach, zastawionych czarnymi pick-up'ami.
Następnym przystankiem było Margarites - miasteczko garncarzy.
Dalej droga prowadziła do Eleftherny.
Ostatnim punktem planu był klasztor Moni Arkadi, bardzo ważne miejsce dla Kreteńczyków.
Następnego dnia miałyśmy w planach cały dzień opalania nad basenem plus jakiś spacer po okolicy, może do Agia Pelagia... Ach, jak życie często weryfikuje nasze plany...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz