Dzień 11 - Santorini cz. 1
Katamaran SeaJets z portu w Iraklio na Santorini odpływał o 8.30 rano. Nie było innego wyjścia, jak tylko wziąć taksówkę z Lygaria. Zamówił nam ją Janni. Koszt: 30 euro.
W porcie ujrzałyśmy ogromną kolejkę.
Po kilku minutach okazało się, że kolejka czeka na kupno biletów, a ponieważ my już bilety miałyśmy, weszłyśmy na pokład szybciej.
Katamaran miał płynąć 2 godziny - według informacji pani z biura podróży, na pokładzie okazało się jednak, że potrzebuje 3 godzin na dotarcie na Santorini...
Katamaran z wygodnymi fotelami do siedzenia i stolikami był zapełniony, dużo było wycieczek zorganizowanych z wykupionymi pakietami, które zawierały między innymi "śniadanie na pokładzie" - widziałam ludzi odbierających te śniadania w pokładowych barach - kanapka i mała kawa lub soczek. Miejsca siedzące znajdowały się w zamkniętych pomieszczeniach, ale można było wyjść na pokład i, mając w słuchawkach muzykę Eleftherii Arvanitaki, poczuć wiatr we włosach, popatrzeć na bezkres iskrzącego się w słońcu morza... Nadmiar niebieskości świadczył o tym, że zbliżamy się do Cyklad.
Po 3 godzinach dobiliśmy do portu poniżej Thiry - stolicy wyspy, gdzie po jakimś czasie udało nam się dodzwonić do hotelu, z którego ktoś miał nas odebrać, a który zarezerwowałyśmy sobie przez to samo biuro, w którym kupowałyśmy bilety na katamaran (50 euro za pokój ze śniadaniem - bez pośrednika wyszłoby, wg cen na stronce, 45 euro). Dojść na pieszo nie było szans - nie dość, że pod górę, to port znajduje się spory kawał drogi od Thiry.
Po sporym okresie oczekiwania, przyjechał po nas właściciel
"Koronios Villas", które okazało się
przeuroczym miejscem, cichym i idyllicznym, a jednocześnie tylko parę minut na pieszo od centrum Thiry, z widokiem na tę drugą stronę wyspy i z kuszącym basenem, z którego jednak nie miałyśmy czasu korzystać.
Dostałyśmy pokój na parterze, który okazał się prawie luksusowy, normalna łazienka z normalnym brodzikiem, czyste ręczniki, suszarka, tv, aneks kuchenny; jeden minus, to że było jedno duże łóżko, a nie dwa osobne.


Tego dnia postanowiłyśmy pojechać do Oia - miasteczka na drugim końcu wyspy, słynącego z zachodów słońca. Po 5-minutowym spacerze dotarłyśmy do dworca autobusowego, gdzie za 1,5 euro kupiłyśmy po bilecie do Oia. Jechało z nami sporo turystów, głównie amerykańskich i niemieckich. Po jakichś 20 minutach jazdy, momentami po straszliwych serpentynach wijących się po zboczach kaldery, wysiadłyśmy na dworcu w Oia i ruszyłyśmy w stronę "centrum".
Oia to tak naprawdę jedna główna uliczka plus wszystko to, co wyrosło na wulkanicznym zboczu wyspy. Fantastyczne uczucie, znaleźć się w środku tej bajki, którą tak często oglądało się na zdjęciach z folderów biur podróży.
Wrażenie robią zarówno białe i kolorowe domki oraz słynne niebieskie kopuły kapliczek, jak i wspaniały widok na morze dookoła, z majaczącymi w oddali mniejszymi wysepkami archipelagu Santoryn.
A to morze ma kolor... po prostu niesamowity.
Santorini naprawdę zaskoczyła mnie tym, że naprawdę wygląda dokładnie tak jak na zdjęciach, a może nawet lepiej. Jakbym znalazła się nagle w środku rzeczywistości podkolorowanej w photoshopie.
Byłyśmy trochę głodne i postanowiłyśmy poszukać jakiejś miłej knajpki "z widokiem". Ten fantastyczny widok oferowało dużo miejsc, a ceny w menu... no cóż, za taki widok się płaci:

Weszłyśmy w końcu do małej restauracji z tarasem widokowym, gdzie akurat amerykańska rodzina szykowała się do wyjścia, co dał nam do zrozumienia jej sympatyczny tatuś, który mijając nas na wąskich schodach szepnął konspiracyjnie "The greek salad is excellent here!".

Jeśli chodzi o ceny, to grecka sałatka była najtańsza (w innych restauracjach z widokiem: ok. 12 euro, w tej: 10 euro; dla porównania, na Krecie: 4,5).

To takie miejsce, gdzie można by siedzieć i siedzieć...

Morze Egejskie jak ze snów.

Po sałatce i "frappce" ruszyłyśmy dalej na spacer.

Na Santorini słońce razi jeszcze bardziej niż na Krecie - te wszystkie białe powierzchnie, od których może się odbijać...


Wiele takich dróżek prowadziło do dziedzińców i tarasów hotelowych.
Dwie rzeczy mnie rozczarowały na Santorini: myślałam, że po tych wszystkich biało-niebieskich tarasach na zboczu kaldery można sobie chodzić z góry na dół, że są tam głównie restauracje, a nie zamknięte dla osób postronnych hotele. Druga rzecz: nie spodziewałam się, że jest tam TYLU turystów...
Zbocza kaldery w Oia to głównie hotele, hoteliki i pensjonaty, z rewelacyjnym widokiem, z maleńkimi basenami na tarasach, z wysokimi cenami...



Powrót na główną uliczkę handlową.
Santorini bardzo dużo traci przez tę całą komercjalizację i masy turystów, których z godziny na godzinę pojawiało się coraz więcej.

Było straszliwie gorąco, a cienia ani kawałka.

W miarę oddalania się od "centrum" Oia ludzi coraz mniej, a widoki nie mniej piękne.


Hotelowe schodki - obcym wstęp wzbroniony.
Widok na Oia z drugiego jej końca.
Hotelowe parasole i dachy jak śnieg.
Siadłyśmy na tym murku i siedziałyśmy tak chyba godzinę.
Słońce grzało przecudnie, wiał lekki wiaterek... nie było tu wcale ludzi, tylko czasem przeszedł jakiś hotelowy, ubrany na biało tragarz walizek... do tego widok wart milionów... czego trzeba więcej.
Jabłko, które K. dostała gratis od młodego sprzedawcy w sklepie spożywczym, gdzie kupowałyśmy wodę.

Oczywiście miałyśmy w planach zobaczenie tego słynnego zachodu słońca, ruszyłyśmy więc z powrotem w celu zajęcia dobrych miejsc :-).
Późne popołudnie w Oia.
Ludzi co niemiara.
I wszyscy robią zdjęcia (poddałyśmy się tej zbiorowej psychozie).
Wszystkie stoliki w restauracjach były zajęte :-), kupiłyśmy więc krakersy...
...i wdrapałyśmy się na murek...
A nie było łatwo znaleźć miejsca na murku!
Widoki co jakiś czas zasłaniał nam chłopiec skaczący po dachach...
A zachód? No cóż, jak zachód, tyle, że oświetlający tę bajkową architekturę.

Skończył się bardzo szybko, bo słońce zaszło za chmury na horyzoncie:
I tyle.
Wyluzowana K. na kamieniu nad urwiskiem (wbudzająca głośne "Yyyyhh!" ze strony siedzących wokół ludzi, którzy akurat spojrzeli, gdzie wlazła), a z tyłu widok na Thirę.
Oia po zachodzie.Cudem udało nam się wejść do autobusu powrotnego do Thiry, który był maksymalnie załadowany, a jazda nad urwiskami takim przeciążonym pojazdem była dość ekscytująca. Na szczęście dojechałyśmy bezpiecznie i z dworca doszłyśmy do centrum nocnej Thiry.
A tam rzęsiście oświetlone uliczki, sklepy, głównie z biżuterią i pamiątkami, mnóstwo restauracji i kawiarni, do tego widok na światełka na zboczu wulkanu, klimat niesamowity.

Kolację zjadłyśmy w
restauracji Zafira, niedaleko wejścia do kolejki linowej i był to doskonały wybór (postanowiłyśmy nie przyjmować do wiadomości tych horrendalnych cen, w końcu na Santorini jest się nieczęsto) - pyszne jedzenie, rewelacyjny kelner - aktor i komediant, zabawiający gości w kilku językach i widok na oświetloną Thirę... Dla takich chwil się żyje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz