sobota, 2 stycznia 2010

idź do: Dzień 5 - Elafonissi, Hrysoskalitissa, Paleochora, Koutsomatados

Dzień 4 - Balos

Pobudka o 5:30.
Pstryk - oooo, światło nie działa. A więc to prawda, z tymi częstymi przerwami w dostawie prądu na Krecie. A jednak można umyć się i ubrać w kompletnych ciemnościach...

Wyjazd z Kissamos ok. 6 rano, odbicie na wioskę Kalivianni, za którą zaczyna się najgorsza droga na wyspie.

Zapowiadało się niewinnie (wystające kamienie zaczęły się nieco później), a widoki po prawej zapierały dech w piersiach.

Trzeba było uważać na kamienie, ale spokojnie posuwałyśmy się wgłąb półwyspu Gramvousa...

Cywilizacja została daleko w tyle.

Czy my w ogóle dobrze jedziemy? W pewnym momencie minął nas pickup z ogromnym wilczurem na pace. Po jakimś czasie dotarłysmy do miejsca, gdzie jego właściciel pilnował kóz (popijając, a jakże, frappe, ze styropianowego kubka ze słomką) i zapewnił nas (po grecku), że tak, Balos to w tamtą stronę... Pytał, czy jesteśmy z Francji, co nas zachwyciło (takie jesteśmy eleganckie, szczupłe i ładnie pachniemy?), dużo później jednak, po kolejnym takim pytaniu ze strony ludności miejscowej, okazało się, że biorą nas za Francuzki z powodu podobnego akcentu... (co za rozczarowanie).

A sio!

Tu robi się pyszny miodzik.

Te 9 km jechałyśmy bitą godzinę. Dojechałyśmy do parkingu na szczycie, gdzie stały 3 samochody, z czego dwa puste, a z jednego wygramoliły się dwie pary... rozmawiające OCZYWIŚCIE po polsku. W przewodniku było napisane, że na parkingu jest tawerna, nie było jednak napisane, że o 8.00 jeszcze nieczynna. A my bez śniadania i bez kofeiny! Na szczęście K., wielbicielka owoców zabrała ze sobą trochę winogron i dwie brzoskwinie... Zostawiłyśmy samochód - dalej trzeba było iść na pieszo.

Kolorystyka krajobrazu porażała rudym pięknem (w tle szczyt Geroskinos).

Śniadanie na trawie.

Gdzie nie spojrzeć - pomarańczowo.

Niestety, jagód nie było.

Szłyśmy tak z 10 minut kamienistą ścieżką, krajobraz stawał się coraz bardziej księżycowy, dookoła skały (z których dobiegał nas co jakiś czas charakterystyczny dźwięk dzwonków przyczepionych do kozich szyj), aż dotarłyśmy do szczytu kamiennych "schodów" prowadzących w dół, a daleko w dole ukazał się widok z "Powrotu do Błękitnej Laguny".

Schodziłyśmy jeszcze kolejne 10 minut, aż do plaży, a tam żywego ducha... (4 Polaków ciągnęło się w tyle za nami), część zatoki jeszcze w cieniu (słońce było częściowo za chmurami, a częściowo za... górami).

Ha! I kto powiedział, że Seicento nie da rady?

Spojrzenie w prawo...

Prosto...

W lewo...

W dół...

I do tyłu.

Woda cieplutka i czysta... a w tle czeka na nas rządek leżaków do wyboru do koloru.

To też i skorzystałyśmy.

K. od razu skoczyła na głębokie wody (przez bardzo długi kawałek od brzegu najgłębiej może do pasa).

Ta mała czarna kropka w oddali, to pływająca K.

Ja poczekałam aż słońce wyjdzie zza szczytów, wysyłając w międzyczasie parę mmsów ze zdjęciami mającymi na celu zdenerwować znajomych i rodzinę w zimnej Polsce.

No wiem, że wrzesień był ciepły w naszym kraju :-), ale jednak...

Woda okazała się przecudnie czysta i cieplutka.


Chyba widać tę radość na naszych gębusiach.

W tle wyspa Gramvousa.

Na mierzei oddzielającej lagunę od otwartego morza, pasła się urocza rodzinka.

Tabliczka za naszymi leżakami podawała cenę 4 EURO za leżak, nie było jednak kasy (pewnie przyjeżdżała o 14:00 wraz ze statkiem i stadem turystów).

Korzystałyśmy więc, ile wlezie.

Połaziłyśmy po lagunie, zbierając muszelki...

Nie mogąc uwierzyć w piękno tego miejsca.

Balos, podobnie jak Elafonissi, na którą wybierałyśmy się następnego dnia, słyną z różowego piasku.

Około godz. 11:00 zaczęło się zjeżdżać coraz więcej osób, a na horyzoncie pojawił się rzeczony statek, zaczęłyśmy więc zbierać manatki. Powrotna droga pod górę w upale była, jak się można domyślić, nieco męcząca...

Więc odpoczywałyśmy co jakiś czas...

To ten widok z góry, którego nie zdążyłyśmy w pośpiechu sfotografować o poranku.

Po ok. 40 minutowym marszu dotarłyśmy do naszego parkingu, a tam... pełno samochodów, a nawet całe autokary ( i pełno Polaków, oczywiście)... Knajpę tymczasem otworzyli, nabyłyśmy dużą, zmrożoną butelkę wody, posiedziałyśmy chwilę na tarasie, spojrzałyśmy z niesmakiem na wielki napis: "NO TOILET!" i wyruszyłyśmy w powrotną drogę.

Acha, jeszcze wcześniej wskazałyśmy drogę "na plażę Balos" dwóm dziewczynkom w japonkach. Nie wybierajcie się na Balos w japonkach. Żeby tam dojść, trzeba przejść po naprawdę dużej ilości kamieni: małych, dużych, ostrych i mniej lub bardziej śliskich.

Gdzieś w drodze powrotnej.

Nasz postrach szutrowych dróg.


Urocze przepaście były teraz po lewej stronie.

Urodziłam się, aby patrzeć na takie widoki i czuć to słońce na ramionach.


Co chwilę wyprzedzał nas jakiś jeep, ale my postanowiłyśmy dowieźć Seicento całego...

Wesoły kierowca (kierownica?).

Wygłodniałe zatrzymałysmy się w Kalliviani w restauracji Gramvousa:


Gdzie dostałyśmy butelkę mrożonej wody i z naprawdę bogatego menu (skorzystawszy wcześniej z bardzo cywilizowanej, jak na Kretę, toalety) wybrałysmy fetę zapiekaną w chrupkim cieście filo, z kozim masłem ("staka"). Bardzo słone, pychota!


Po powrocie do hotelu, K. padła ze zmęczenia i zasnęła bardzo głębokim snem, a ja, uziemiona w ten sposób (bo bez prawa jazdy) wskoczyłam do basenu w hotelu obok. Akurat było mało ludzi (oczywiście sami Polacy), woda w basenie dość ciepłą, poleżałam trochę na leżaku, wypiłam frappe (za darmo nie dają korzystać z basenu osobom z innych hoteli, trzeba coś kupić w pool barze).

Kiedy K. się wyspała, poszłyśmy do miasteczka poszukać przystanku autobusowego - pojutrze miałyśmy jechać do Chanii, a stamtąd do Omalos, żeby przejść wąwóz Samaria. W końcu jednak, ponieważ pierwszy autobus z Kissamos do Chanii był dopiero o 7.00 postanowiłyśmy dojechać autem do Chanii i złapać autobus do Omalos o 6.15. Pochodziłyśmy po sklepach, w dziale z książkami w jednym sklepiku kupiłam sobie kreteńskie historie po niemiecku, spotkałyśmy przemiłego Polaka, mieszkającego na Krecie od 25 lat - którego miałyśmy spotykać jeszcze wiele razy podczas tych 4 dni spędzonych w Kissamos i w końcu dotarłyśmy do tawern na nabrzeżu.

Wybrałyśmy tę z napisem "od 1960 roku" i usiadłyśmy oczywiście na zewnątrz. Było już ciemno, dużo ludzi, a w menu - w kilku wersjach językowych, również w jęz. polskim - ze śmiesznymi błędami - same dobre rzeczy. Wzięłyśmy dolmadaki (nadziewane liście winogron) - bardzo niezwykły smak, bardzo dobre, i tzatziki (więcej czosnku i jogurtu, a mniej ogórków, niż w Chanii) oraz karafkę retsiny. Parę razy podczas naszej kolacji w całej okolicy wysiadło światło - fajnie to wygląda, jak się siedzi na tarasie restauracji. Do rachunku kelner przyniósł raki i ciasto jabłkowe z bitą śmietaną - przepyszne.

Wracając do hotelu przyglądałyśmy się tablicom z menu stojącym na zewnątrz restauracji - wszędzie były napisu po polsku - z koszmarnymi błędami w prawie każdym wyrazie. Zapytałyśmy "naganiacza" z jednej restauracji, kto im to pisze - otóż dużo Greków ma żony Polki... (I wszystkie miały dwóje z ortografii).

1 komentarz:

Obserwatorzy